i błogosławieństwa. Niebo było przeważnie niezapominajkowe z rzadkiemi, białemi obłokami, cieniowanemi popielato i wiszącemi nieruchomo. Przeźroczyste smugi delikatniutkiej zieleni powlokły krzaki, a w ogródkach pojawiły się ze szpadlami i motykami w rękach kobiety w czyściusieńkich, niepoplamionych jeszcze, niebieskich kostjumach roboczych. To była radość dla oczu! Wszędzie, na ulicy, w polach — te błękitne, ruchliwe, żywe plamy, jakgdyby niebo je ze swych przestworzy na ziemię zrzuciło. I to było śliczne. Wysoko, na grubym, złotym pniu niebiesko ubrany człowiek, rżnący drzewo srebrną piłą, nadole drugi niebieski pracownik. Złote trociny sypią się z pnia, a piła śpiewa melodyjnie-monotonnie, jakgdyby kołysankę. Miedza wśród pól: po jednej stronie świeżuteńka, młodziusieńka ozimina zielona, po drugiej złota od słońca, gliniasta ziemia, a między temi barwnemi płaszczyznami — błękitne figury, idące gęsiego, z łopatami i motykami na ramionach. A to znowu długie, błękitne koszule na tle ciemnoczerwonego muru, wapnem wśród cegieł biało żyłkowanego. I znów błękitne gromady na szosie złoto-srebrnej, bo brukowana strona szosy jest srebrna, zasię niebrukowana „latówka“, złota. Właściwie — modraki, chodzące po polach i szukające sobie miejsca, zanim jeszcze zboże wzeszło. I jasno w wiosce od pni, wapnem ubielonych. I twarze ludzkie uśmiechnięte z radości, że nareszcie można wyjść z więzienia czterech
Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.