— Ależ to okropne! — mówi sobie młody człowiek.
— Okropne jest — wkońcu — wszystko! — mówią mroki, czające się po kątach — Wiesz! Widziałeś już trupy! Zimne! A życie jest ciepłe, jędrne, tętniące rozkoszą, radością życia... użyciem... I ty tylko z nudów zawracasz sobie głowę tą gimnazistką, córeczką starego błazna... Udajesz! Udajesz uczciwego, aby twoja rzekoma „miłość“ miała czystsze pozory, aby jej „woni“ żadnym odorem nie zmącić, ale w rzeczywistości, podświadomie — to uciekanie przed nią... czyż to nie są... manewry erotyczne?
— Obrzydlistwo! — żachnął się Polata — Wcale tak nie myślałem! Przeciwnie!
W ciemnościach zjawiła mu się twarz — jego własna twarz, patrząca kpiąco i śmiejąca się szyderczo. Nagle ta twarz podniosła się wgórę, jakgdyby wraz z głową, przechylającą się wtył, i otwarła szeroko usta, jak człowiek, śmiejący się na całe gardło.
— Cóżto? — zląkł się Polata — To ja, ja tak śmieję się z samego siebie? To — ten obraz mego wewnętrznego „ja“? Jeśli tak — zaiste, jest się z czego śmiać!
Zmartwiony, uspokojony, udręczony położył się spać.
Ale ledwie zasnął, obudził go straszliwy ryk za oknami.
Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.