każdym krokiem kiwających — wracały do domu! — a za niemi żółtą budę dyliżansu.
Serce mu żywiej zabiło. Kasieńka! Nie myśl o niej, lecz ona sama! — Ale dyliżans — przejechał... zatrzymywać go Polata nie mógł... I w tej chwili przypomniał sobie o zwyczaju Piekarskiego odprowadzania córki do Zakładu. Zatem wkrótce ich spotka.
Spotkał w połowie drogi.
Prócz mowy oczu wszystko było banalne w tem spotkaniu, ale oczy — mówiły.
Była to nie rozmowa, lecz niezwyciężona niczem wymowa oczu.
Ani jedno ani drugie — nic nie wiedziało, ani jedno ani drugie nic nie wyznało, a jednak, gdy teraz spojrzeli sobie w oczy, wiedzieli wszystko. I ogarnęła ich niewypowiedziana radość, a zarazem niewypowiedziana trwoga, bo — cóż będzie teraz, cóż będzie — dalej?
Stało się! Stało się!
Szli powoli — ze względu na starszego pana! — w stronę Zakładu — nie patrząc na siebie, lecz w ziemię — było jeszcze błoto! — i odzywając się niewiele. Kasieńka opowiadała coś o jakiemś przedstawieniu, które miano w Zakładzie urządzić spowodu czyichś imienin — czy pan Polata jako znany poeta filmowy nie miałby może jakiego pomysłu szczęśliwego?
— Imieninowy pomysł? — Nie, nie mam imieninowych pomysłów! A jeszcze — dla panienek!
Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.