Pan Piekarski siedział przed oberżą na swem krzesełku, złotowłose dzieci w barwnych sweterkach i czapeczkach bawiły się koło niego, kałuże na dnie łąk, przybrawszy skutkiem ostatniej burzy, świeciły szerzej trochę, natomiast zieleń dokoła nich była ciemna, bujna, pluszowa. Taksamo ciemnozielona, syta była zieleń pleśni i mchów na parkanach i sztachetkach.
Polata przyglądał się przez chwilę panu Piekarskiemu z wysokości pięciu schodków, poczem nie bez pewnego wahania zeszedł nadół i zbliżył się do starszego pana.
— Przepraszam pana — rzekł, przywitawszy się z nim — Czy nie weźmie mi pan za złe? Chciałbym pana poprosić — po wczorajszej rozmowie z panną Kasieńką coś napisałem... Pragnąłbym jej to ofiarować... Czy mógłbym prosić pana o oddanie?
To mówiąc, poeta wyciągnął do starego rękę z siwą kopertą.
Starszy pan przyglądał się przez chwilę kopercie, jakgdyby coś nadzwyczajnego, ale niekoniecznie miłego oglądał, podniósł oczy na wieszcza, utkwił je w jego oczach, wreszcie powiedział głosem — zmęczonym:
— Oddaj pan to sam! Wiersz jest z pewnością dobry i nie wątpię, że pan zrobi nim dziecku przyjemność. Tylko...
Starszy pan opuścił na oczy ciężkie, zgrubiałe powieki, uniósł wgórę brwi, a twarz stężała mu
Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.