— Buda jedzie! — zawołał ktoś.
— Chodźmy! — rzekł pan Piekarski, wstając.
Poeta szedł za starszym panem z pewną tremą i radością zarazem, jak to zwykle bywa w takich wypadkach. Gdy panienka wysiadła, wydało mu się w pierwszej chwili, jakgdyby wyglądała trochę gorzej, niż przedtem, zwyklej czy pospoliciej, szarzej. Ale gdy tylko uczuł w swych oczach czystą słodycz jej spojrzenia, serce znów w nim zabiło żywiej. Mimo całej banalności zjawiska i powiedzenia, było to niezbitym faktem i prawdą.
— Jakże się pan czuje po tych warszawskich... rozkoszach? — zapytała Polatę śmiało — Tatuś mi opowiadał.
— Cośniecoś — uspokoił stary poetę — Tylko to, co było można.
— Wie pani! — odpowiedział Polata szczerze — Czułem się tak zmęczony i zmordowany, jak po jakich ciężkich torturach. Przez dwa potem dni właściwie wciąż spałem. Nie wie pani nawet, jak wielkiem dobrodziejstwem dla nerwów jest ta cisza i ten spokój tutaj.
— Cóż w Warszawie?
— Gudłaje — to jest, chciałem powiedzieć, Żydzi — wszędzie! A nie Żydzi, to „szabesgoje“. Zresztą ja Warszawy prawie nie widziałem. Nigdzie nie byłem, wyjąwszy parę knajp.
— No, a — „Rajski Ptak“, dla którego pan tam pojechał?... Ten film...
Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/205
Ta strona została uwierzytelniona.