szych i mniejszych, mnóstwo gwaru, bieganiny, doskonale wychowane młode i miłe nauczycielki, Siostry.
Polata bał się trochę tych dostojnych, świętych dam.
Ależ — kiedy takie same twarze, takie same oczy widywał dokoła siebie w dzieciństwie, w młodości, dopóki nie wyfrunął w świat, nie „dojrzał“, nie „zmężniał“ i nie stał się obcym wszystkiemu, z czego wyrósł. Te same oczy uśmiechały się do niego współczująco, gdy sobie nabił guza, te same ręce tego guza mu pocierały, dokonując „cudownego“ wyleczenia, i znów te same oczy patrzyły na niego „srogo“ i „z oburzeniem“, gdy psocił, z przerażeniem tragicznem, gdy mu coś groziło — i znów te same ręce wsuwały mu w dłonie srebrne monety lub banknoty na imieniny, czy „tak sobie“, „na ten owoc“ lub wprost „abyś miał“.
Przestał się bać i uczuł się dobrze.
Powiedział o tem panu Piekarskiemu.
— A ja się tu czuję, jak słoń w składzie porcelany! — odpowiedział prostodusznie grubas — Chodzę, jak wśród kwiatowych grządek.
Bezustannemu przetwieraniu się, przebieganiu przez pokój, czyli poprostu lataniu — końca nie byle.
Przyszła Kasieńka — dobrze wychowana, spokojna, odrobinę uśmiechnięta, stremowana o przedstawienie. Mówiła skąpo, cichym, melo-
Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/219
Ta strona została uwierzytelniona.