— Więc — żyj!
— Tak. Ale jakże można żyć — bez miłości? A ta miłość...
O, ty mój królewski, rajski ptaku! Moje słońce złote! Moje marzenie białe!
— Stop! Przecie ona nie jest wciąż „rajskim ptakiem“ — w kawiarni, w domu, na ulicy — przypomnij sobie!
— Odejdźcie ode mnie, myśli złe i niskie! To jest, co się oczyma duszy widzi! Wszystko inne — to „maya“, złuda złośliwa i nieuczciwa. Tylko poeta widzi rzeczywistość...
Zresztą — wszystko mi jedno! Kocham ją i wiem, że ona mnie kocha.
— Ale nie wyjdzie za ciebie i tybyś się z nią też nie ożenił, bo z czegóż będziecie żyli?
— O, jakież to wszystko podłe, nędze, nikczemne, obrzydliwe, wstrętne, niskie!
— Wszystko? Może niekoniecznie — wszystko... Może...
Jest cudowny, trochę mroźny, ale słoneczny dzień zimowy — cały z błękitnego atłasu, ze śniegu srebrno-błękitnego, ze złota. Poeta widzi z okna alkierza zaśnieżony ogródek, dalej, za płotem, białe pole, długie, szerokie, wreszcie las sosnowy, czarny, z białawym odcieniem nawianego w gąszcz śniegu. I widzi jakby przedział w tym gąszczu, a na lewo, przysypany śniegiem, dach leśniczówki pod lasem. W lesie są korytka z sianem dla zwierzyny... Przychodzą sarenki...
Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.