Zresztą i to nie jest ważne, że Kryńka płakała, lecz że poeta zaczyna spostrzegać takie rzeczy, że zaczyna się nad niemi zastanawiać.
Przez cudzy ból zaczyna szukać swego własnego życia.
— Ku wiośnie idziemy, ku słońcu! — wykrzykuje radośnie pan Piekarski.
Tak bardzo dużo tego słońca znów niema, ale popołudnia już znacznie dłuższe, bądź co bądź trzecia dekada lutego.
— Jakże się pan czuje, panie poeto?
— Ja? A jakoś nie najgorzej.
— Ale melancholja wciąż pana dręczy?
— Melancholja? Nie wiem nic o żadnej melancholji.
Pan Piekarski z uśmiechem pokiwał głową.
— Było gorzej! — rzekł — Kiedyś o tem pomówimy. Teraz powiem panu radosną nowinę... Pan nie wie, że w Różewie wiosną bywają słowiki... Więc... panie poeto... Zapach bzu, księżyc, ciepło, kumkanie żab, na progach domów ludzie, odpoczywający po całodziennej pracy, i — słowiki.
— Wszystko byłoby bardzo dobrze, irytuje mnie tylko ten pieron, mój przyjaciel, Jeleń...
— Irytacja, to bądźcobądź uczucie, a lepsze już nieprzyjemne uczucie, niż żadne... I czemuż