czytał, namęczył się, nagryzł niemało, pracował ciężko. Ale dziś, gdy wzrokiem rzuci za siebie, gdy poprzez wszystkie swe trudy, cierpienia, klęski i wysiłki spojrzy aż tam, gdzie na początku stoi maluśki, jak ta tu Stasia, widzi, że to był naprawdę jeden tylko dzień, i to bardzo krótki dzień, w którym nie było kiedy dobrze pomyśleć, a cóż dopiero coś rozumnego zrobić! I tyle tych starań, zabiegów, pracy, trosk, bezsennych nocy i niepokojów, tyle walki, żeby wreszcie... co? To tu? Tyle? Nie więcej? I żeby choć kto z tego radość jakąś miał, żeby ktoś był szczęśliwy!... Gdzietam!
— I czy to było warto? — odzywa się w duszy pana Brata pytanie — Czy to było warto?
Nie widzi nikt, jak na usta pana Brata powoli wypełza uśmiech. Pogardliwy? Nie. Gdzież znowu! Dla kogo pogarda, poco? Pan Brat uśmiecha się sam do siebie, szczerze, pogodnie, jak mądry, doświadczony człowiek uśmiecha się na widok nieśmiertelnego, nieuleczalnego głupstwa.
Ale ten uśmiech natychmiast gaśnie.
Bo i on jest głupstwem.
Niema się do czego uśmiechać, niema się z czego śmiać, niema się czem cieszyć.
Odpędzać od siebie wszelką myśl. Niepotrzebne są myśli, zbyteczne. Niema o czem myśleć.
Ściemnia się coraz bardziej. Noc zapada.
Pój-dzie-my spać!
Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/9
Ta strona została uwierzytelniona.