Odkąd dnia zaczęło lepiej przybywać i nie robiło się tak wcześnie ciemno, emeryt, o ile tylko pogoda na to pozwalała, czekał na powracający z miasteczka omnibus pod „Złotą Gwiazdą“, skąd odprowadzał córeczkę do Zakładu. Męczył go kaszel, gdy szedł prędzej, bolały go krzyże, ale czekał wiernie o swej godzinie, aby tylko na dziecko ukochane popatrzeć, aby z niem porozmawiać i aby się od niego dowiedzieć o jego smutkach i zmartwieniach, które przyjmował z dobrą miną, lecz nad któremi bolał dzień i noc, aby posłyszeć coś o radościach i powodzeniach, z których najdrobniejsze nawet wesołym ogniem podsycały jego chętną wiarę w życie.
Nie mówił o tem nikomu, lecz nadejścia omnibusu oczekiwał zawsze z wzruszeniem, które trudno mu było opanować. Choć mało kto o tem wiedział, emeryt też miał swoją robotę, którą sobie kilkadziesiąt złotych miesięcznie dorabiał, a nad którą cały dzień spędzał. Coś tam pisał. Ale nieraz już wcześnie popołudniu nie mógł pracować. Marudził, zrywał się, spozierał na budzik, wciąż widział przed sobą parę człapiących koni — jeden siwy, drugi kary, a za ich kiwającemi się łbami wysoką budę wozu.
O córce w tych marzeniach nawet myśleć nie śmiał, aby jej swą niedołężną a samolubną wyobraźnią nie skrzywdzić, w myśli niedołężnej nie
Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/94
Ta strona została uwierzytelniona.
XXII.