naście koni, a potem bujał sobie, jak mu serce dyktowało.
Wtem zerwało się czternaście nieprzyjacieleskich aeroplanów.
Leciały ku niemu ze wszystkich stron — grupy w bojowym szyku, posuwające się naprzód według ułożonego naprzód planu, czyhające tylko na chwilę, kiedy lotnika wezmą w krzyżowy ogień karabinów maszynowych i łączniki, pojedynczy śmiałkowie, liczący na swą zręczność i szczęśliwą sposobność. Rojem na różnych wysokościach rozsypanym, wszystko to okrążyło Zarutę, który, jakby przerażony i onieśmielony, latał w kółko, podobny do spłoszonego nietoperza.
Żelazny, grzmiący motorami krąg zacieśniał się dokoła niego. Czternaście karabinów maszynowych już celowało weń, zaś on, niby kogut rozjuszony, małemi skokami podrywał się w górę, gotując się do ostatecznej rozprawy.
Widziało się wyraźnie, że już nie wie, w którą ma się zwrócić stronę. A niespodziewanie, nagłym, kunsztownie obliczonym manewrem z boku zajechał grupę, złożoną z pięciu aeroplanów. Zadymił, zasyczał jego karabin maszynowy — i trzy aeroplany spadły. Dwa pozostałe chciały go osaczyć pół obrotu na lewo i krótka salwa z karabinu maszynowego spuściła na ziemię czwarty aeroplan. Potem małe półkole jeszcze bardziej na lewo i straszny lotnik znalazł się piersią w pierś naprzeciw piątego „Fokkera“, który z rozpaczliwą determinacją leciał wprost na niego. A wówczas zdarzyła się rzecz, którą wspominano długo, jako bezprzykładną. „Fokker“ już już piersią swą miał
Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.