Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

swym zwyczajem koło powitalne zatoczyli nad miastem, a potem skierowali się ku lotnisku.
Miało się już ku wiośnie. Coraz dłużej zorze czerwono-złote płonęły nad parkiem. Stajał lód na stawie, stajały miejscami śniegi, z pod których pokazywała się zrudziała trawa. Łabędzie jeszcze nie puszczały się na wodę, ale drepcąc na brzegu dziobami przetrząsały ziemię rozmokłą. Jaśniej robiło się, żywiej, zdrowiej, nie tak beznadziejnie, jak w szary czas zimowy.
Kasia stała w oknie i patrzyła w łunę słoneczną. Smutno i ciężko było jej w ostatnich czasach. Młodzi piloci wciąż latali na front a nawet, kiedy zmęczeni zbierali się wieczorem w białej willi, żyli frontem. Niepokoiły Kasię wycieczki Marjana, a kiedy mówił z chłopcami o walkach i niebezpieczeństwach, miała wrażenie, że postępuje nietaktownie. Czyż chłopak, który z drugimi bił się na ulicy, powinien się temi bitkami przechwalać?
A w dodatku ciężko było i nieledwie, że głodno. Marjan przywoził czasem coś ze swych wycieczek, mleko skondensowane, wędliny, konserwy, cukier, tak że Kasi niedostatek nie bardzo dawał się we znaki, nie mogła jednak nie widzieć, jak drudzy meczą się i biedują, mleko i cukier ulatniał się, wędrując ze śpiżarni Kasi do rąk stroskanych matek, nie mających czem karmić dzieci. W oblężonem mieście niczego nie można było dostać. Cierpienia stawały się coraz dokuczliwsze i dolegliwsze a końca temu wszystkiemu widać nie było