Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

— Znaczyłoby to, że ten niepokój nie pochodzi od nas. Ani od pani ani odemnie... W takim razie — to Marjan...
— Co to może być? Przecież pisze dość często... Może zatelegrafować...
— Do komendanta? Nie. Lepiej zatelegrafuję do eskadry. Komendanta mogłoby to zaniepokoić. Zaraz jadę na lotnisko, spróbuję, może się uda dostać połączenie telefoniczne...
— Dziwna rzecz! Ty pracujesz w pokoju brata?
— Nie, nie chciałem, żeby tam obcy przychodzili. Komendant ma tam może jakie obliczenia lub rysunki... Mam własną kancelarję...
— Proszę cię, zajrzyj do tego pokoju. Śnił mi się w ostatnich dniach kilka razy... Dawno tam już nie byłam, może porządek trzeba zrobić...
— Dobrze.
Przez cały dzień Janek był bardzo zajęty. Depesze wysłał, telefonem rozmówić się nie mógł. Już miał opuścić lotnisko, gdy przypomniawszy sobie obietnicę daną Kasi, wziął od stróża klucz, udał się do dawnego pokoiku Zaruty.
Zmierzchało się już, a w małej sionce było zupełnie ciemno. Janek namacał dziurkę od klucza i otworzył drzwi. Strumień ciepłego powietrza powiał nań z dawno nie wietrzonego pokoju.
Młody oficer wszedł do izdebki, z głową pełną najrozmaitszych, drobiazgowych spraw, wyjałowiony całodziennem targowaniem się z ludźmi, zmęczony, zamyślony. Stanął, bezmyślnie powiódł po ścianach, spojrzał ku oknu...