Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

kument ma... I droga tędy prowadzi... Pojedziemy już...
W kilka minut później wjechali w obszerną wieś, w której stała masa wojska. Wszędzie widziało się broń złożoną w kozły, a ogniska rozpalone, kompanje w zwartym szyku stojące lub w maszerowujące właśnie we wrota, działa przy których stali artylerzyści.. Gościncem ciągnęły treny, ale na wozach siedziały jakieś byle czem okryte tłumoki, zaś zamiast koni stały u dyszlów szkielety drewniane, przykryte szmatami. Paru znudzonych żołnierzy kręciło się po wsi...
W środku wsi szofer przystanął. Zaspany, rozleniwiony żołnierz podszedł ku niemu.
— Przywióześ!
— Zaś bym nie przywiózł! — odpowiedział szofer, podając mu zawiniątko. — Dużo wam szkód narobili?
— Rozbili nam całą kompanję — uśmiechnął się żołnierz.
— Rety! — zaśmiał się szofer.
— Nimo strachu! Do wieczora postawimy ją znowu, ino na innym miejscu.
— Całą kompanję wybili? — przeraziła się Kasia.
— Z drzewa, panienko, z drzewa wszystko, co tu panienka widzi, całe wojsko je z drzewa. Te tam karabiny ustawione w piramidy, to dranki są... Te armaty to pnie... A zato w sadach są nasze pionowe... Oni tu tak co dzień niszczą te wojsko drewniane, a ludzi żywych to tu niema więcej, jak dwudziestu...
— Szesnastu nas tu wszystkiego je... Oprócz artylerystów...