przyłożę. Co zaś możemy zrobić, to zrobimy. Jest tu w sztabie rotmistrz Bejdżis-Chan. Nazwisko tatarskie, ale człowiek dobry i znakomity „zagończyk“. Stale on pracuje na tyłach nieprzyjaciela, a w nocy odjeżdża na front, gdzie ze swym dywizjonem ma zrobić znów jakąś awanturę... Z tym rotmistrzem mogę się porozumieć i on panią z sobą weźmię. Gwarantuję, bo to jest mój przyjaciel... Jeśli jednak panią z jego oddziałem złapią — lepiej byłoby nie rodzić się... Mówię to pani, aby pani wiedziała, że ponad swą wolę i wbrew swej woli robimy dla pani wszystko... Ale karteczkę pani mi da, stwierdzającą, że to się wbrew naszej woli stało... Bo my tu w wojsku zawsze na pamiątkę autografy zbieramy...
— Bejdżis-Chan jest dobry! — odezwały się głosy. — On się zawsze przebije.
— Zawsze albo nie zawsze! A z jego ludzi skórę czasem żywcem zdzierają! Ale — panna Kasia chce! Skocz który po Bejdzis-Chana, widziałem go w sztabie. Żeby nam nie uciekł!
Któryś z młodszych pilotów złapał za czapkę i wybiegł, trzaskając drzwiami.
— To, co pani z nami wyrabia — irytował się Gustek — nazwę poprostu nadużyciem. Myśmy na to pozwolić nie powinni, bo to szaleństwo...
— Tak wam się zdaje i przyznaję, że macie prawo tak myśleć — zgadzała się Kasia. — Jednakże spojrzyjcie, ile to szaleństw dziś dzieje się na świecie, ile wy sami ich porobiliście, a zato zostaliście oficerami i sławnymi ludźmi. Przyzwyczajcie się do myśli, że oddawna już przekroczyliśmy granicę tego, co kiedyś nazywało się nor-
Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.