malnem. Nie wynika z tego, abyśmy byli nienormalnymi, ale — nie dziwimy się wielu rzeczom, które jeszcze niedawno uznanoby za niemożliwe a nawet nieprawdopodobne.
Zjawił się Beidżis-Chan, mały, nizki, układny oficerek z uśmiechniętą słodko jasną twarzą, z przedziałem na głowie i wilczemi zębami, połyskującemi z pod krótko przyciętych wąsów. Na nogach jego lśniły wysokie, lakierowane buty, na rękawie miał złotem wyszyty półksiężyc z gwiazdą. Nic w nim nie zdradzało dzikiego, „zagończyka“, zbója polnego, zaciekłego i nieubłaganego partyzanta.
Przedstawiono mu całą historję.
— Ach, to drobiazg! — mówił, kłaniając się z uśmiechem w stronę Kasi. — To można zrobić z łatwością. Pani chce przedostać się jak najdalej na front? Służę pani. Jest jasna rzecz: Każdy człowiek sam za siebie odpowiada. Robi co chce tylko wówczas, kiedy sam za to płaci.
— Czy rotmistrz przewiduje jakie niebezpieczeństwa?
— Trudno mi na to odpowiedzieć. Widzicie, moi panowie: Mam rozkaz z dwudziestu tylko ludźmi przetrząsnąć pewien łańcuch górski; zbadać go. Co tam zastanę, nie wiem, ale wiem, że gdyby tam armja cała siedziała, ja się przez nią prześlizgnę i mnie to niebezpieczeństwem żadnem nie grozi. Jaki cel i jakie zadanie stawia sobie siostra majora Zaruty — nie wiem i ona też dokładnie nie wie, nie mogę zatem wiedzieć, jakie z jej akcją mogą być połączone niebezpieczeństwa.
Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/148
Ta strona została uwierzytelniona.