bo ja stoję w luce. Tamtędy — wal, kto chcesz, jeśli możesz — tylko że bez mojej wizy nie puszczają. A ja daję wizy czerwone. Szkoda, że tak późno jedziemy, nie wyśpi się pani. Ale trudno. Mało wojować, mało chcieć wojować, jeszcze trzeba się prosić... Ja potrzebuję dużo karabinów maszynowych, amunicji — proś się o każdy nabój... Powiadają — masz pan prywatnych karabinów maszynowych dość! Co ciebie moje prywatne karabiny maszynowe obchodzą. człowieku?
Noc była ciemna. Czarne chmury przewalały się po niebie, przesłaniając gwiazdy rzadkie i jakby czemś onieśmielone.
— To nie powinno być! — mówił Beidżis-Chan pokazując ręką niebo. Powinno być pogodnie, jasno... Ja na to liczyłem... Księżyc zbyteczny, ale gwiazdy... Gwiazdy brałem w rachubę... Nie, jutro będzie jasna noc, te chmury się przetrą...
— Daleko jeszcze?
— Pani wie, sztab powinien być o jakie czterdzieście kilometrów za frontem. U nas czasem zdarza się inaczej. Mniejsza z tem. Za pół godziny będziemy na miejscu.
W ciemnościach bryczka zajechała przed czarny, dość duży dom.
Beidżis-Chan wysadził Kasię, odegnał doskakujące ze wszystkich stron psy i wprowadził ją do dużej i przestronnej, napół już góralskiej chaty chłopskiej. Izdebka, w której ją umieścił, była mała, ale schludna i starannie urządzona. Nie brakowało w niej niczego.
Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.