dżis-Chana położyła się i spała mocno ze dwie godziny. Kiedy się obudziła, była wypoczęta, mocna i świeża, jak nigdy. Opuścił ją niepokój, opuściło ją gorączkowe wzburzenie. Było jej dobrze.
Późnem popołudniem siedziała na przyzbie, patrząc na konie, które przeprowadzano przed rotmistrzem. W tem w powietrzu dał się słyszeć warkot motoru i wysoko pojawił się aeroplan. Przecinając skośną linją pole bitwy, leciał na wschód.
— Brat pani leci! — uśmiechnął się do niej Beidżis-Chan.
Poznała — po płynności lotu, po dziwnym spokoju i jego równości, po dumie, z jaką ten aparat leciał, samotny w niebiosach a przecie świadom swej drogi. Zrobiło się jej niezmiernie miło, że mogła podpatrzeć brata w jego samotności, kiedy się tego nie spodziewał. Zrozumiała także, iż mimowoli może szuka jej i że już działa na niego jej bliskość, ponieważ krążyć poczyna nad nią.
Uśmiechnęła się, pewna zwycięstwa.
Ciemno już było, kiedy po obfitej kolacji Beidżis-Chan wsadził ją na koń i wyjechał ze wsi na czele garstki swych jeźdzców, człapiących daleko za nim. Noc była — jak to rotmistrz przepowiedział — nie księżycowa, ale ciepła, pogodna, gwiaździsta. Z różnych stron dolatywało porykiwanie dział, rechotanie żab i pryskanie pojedyńczych wystrzałów.
Jechali jakąś drogą między wzgórzami. W pewnem miejscu Beidżis-Chan skręcił na prawo, na małą, wąziutką drożynę. Pięła się ona wciąż
Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.