Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

No, no... Nie bez przyczyny chciano wiedzieć, co się w górach dzieje... Widać, nasz wywiad pracuje dobrze... Widzi pani, piechota poszła prawdopodobnie dołem... Oj, tu się będzie można zabawić...
Gwizdnął zcicha i cieniem pod osłoną drzew poprowadził ludzi na prawo, potem naraz skręcił na lewo pod prostym kątem. Szli wciąż zakrzywionym grzbietem górskim.
Co potem było — Kasia absolutnie nikomu nie umiałaby powiedzieć. Rotmistrz część swoich ludzi gdzieś wysłał. Prali pieszo, nie wiadomo jak orjentując się w ciemnościach. Potem, po jakimś czasie z prawej strony zaczęły padać strzały. Potem reszta, która była z Beidżis-Chanem, strzelała przed siebie w ciemną noc. Odezwały się krzyki, strzelanina wybuchała to tu to tam. Beidżis-Chan ze swymi ludźmi galopem skoczył naprzód, znów kogoś tam ostrzelał, skręcił na prawo, uciekł i znowu, zatoczywszy łuk na lewo, szedł równolegle za artylerją.
Była to gorąca noc. Niezmordowany „zagończyk“, znając doskonale okolicę, uwijał się po górach i lasach, wciąż płosząc przeciwnika, niepokojąc go i zatrzymując w pochodzie. Jak się to działo, Kasia nie rozumiała, bo zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, gdzie się znajduje. Ona widziała tylko ciemne zbocza gór, gąszcz leśną i przebłyskujące przez nią gwiazdy, zaś Beidżis-Chan widział wszystko, jak w dzień.
Tak minęła noc niespokojna, męcząca, pełna podchodów, strzałów i krzyków. O świcie stało się nieszczęście. Na przemykający się polaną leśną