Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

oddziałek wpadł silniejszy oddział nieprzyjacielski. Wyrwał się z lasu i uderzył z boku. Kasia z przerażeniem ujrzała zwartą grupę kilkunastu jeźdźców, najbardziej naprzód wysuniętych a za nimi półkolisty łańcuch. Szli jak duchy, szarzy w bladem świtaniu, wyjący. Padło kilka strzałów, zgrzytnęły ciężkie szablice, wydobywane z pochew. Z miejsca żołnierze Beidżis-Chana, ostrogami bodąc konie skoczyli na wroga...
Jak się to skończyło, tego już Kasia nie wiedziała. Ją koń poniósł w las, a ponieważ jeździła słabo, więc starłszy się o jakiś mokry, mchem obrosły pień, wypadła z siodła i zleciała na ziemię. Prawie tuż za nią rozległo się kilka strzałów rewolwerowych i okropny krzyk. Przerażona pobiegła w las i biegła tak długo, póki krew, bijąca jej gwałtownie w skroniach, nie przygłuszyła odgłosów bitwy. Wtenczas padła na mech i przez jakiś czas leżała nieruchomo, dysząc ciężko.
Wzeszło słońce, jasne, piękne i rozświetliło, rozgrzało mroczną ciemń lasu. Kasia wstała i poszła dalej a natknąwszy się na jakieś zbocze górskie, szła tem zboczem. Usiadła nad szemrzącem perliście źródełkiem, napiła się zimnej wody i umyła w niej twarz i ręce, potem pięła się dalej, wciąż idąc lasem i przedzierając się przez krzaki i zwalone wichrem, butwiejące wielkie pnie. Nie wiedziała dokąd idzie, chciała tylko uciec jak najdalej od miejsc, gdzie ludzie polują na siebie jak wilki, i dotrzeć tam, skąd widać niebo.
Szła długo, parę godzin, głodna strasznie, coraz bardziej zmęczona i coraz słabsza w swej samotności i w tem pustkowiu leśnem. Ogarnęła