Piękna to była chwila, kiedy dnia pewnego późnem popołudniem nad miastem pojawiło się dwadzieścia jeden aeroplanów, po skończonej zwycięskiej wojnie powracających do miasta, do lotnika-macierzy.
Przyleciały w szyku wojennym, jakby idąc na wielką wyprawę. I zaiste, wyprawa była wielka, ale radosna — powrót triumfalny do domu. Szła tedy naprzód szpica napowietrzna, za nią w straży przedniej kilka aeroplanów, a potem reszta w szyku głębokim, w trzech linjach nad sobą ustawione, w linjach kołyszących się i zmieniających się nawzajem.
Potem zebrała się napowietrzna falanga w jeden hufiec i zaczęła zataczać koła i kręgi nad miastem, zrazu wysoko, potem coraz niżej, aż wreszcie nad samem miastem leciała, zgiełk czyniąc okrutny, jak gdyby stu archaniołów w zbrojach pancernych i bijących mieczami o tarcze chciało się wedrzeć w ciche ulice miasta. A wszystkie aparaty, całe ubrane kwiatami, podobne były do wielkich latających nad miastem bukietów.
Tu już nie pomógł zakaz żaden. Wbrew wszelkim przepisom i ograniczeniom flotylla napowietrzna wpadła w główną ulicę i rzucając na dół