całą powódź wieńców i bukietów, przeleciała pysznie popod łukiem triumfalnym. Stójkowi, rozumie się, oburzeni, wygrażali rozzuchwalonym pilotom zdołu swemi krótkiemi pałeczkami, ale publiczność tylko się z tego śmiała, a wszyscy rzucali się na kwiaty, chcąc bodaj listek przynieść do domu na pamiątkę tak uroczystego dnia.
Tych wszystkich sztuk, jakich na wysokościach lotnicy dokazywali, niktby nie zliczył. Dopiero wówczas widziało się, jak to sokołów swych uczył major Zaruta.
Zaś wieczorem cała drużyna zgromadziła się w białej willi, w parku.
Było dużo hałasu, uścisków i serdecznych powitań. Na werandzie, jak zwykle, płonęła różowoognista lampa, młodzi oficerowie obsiedli wszystkie kąty, a niektórzy pousiadali na schodkach lub na balustradzie. Ten i ów rzucił czasem wzrokiem na park biały w księżycowem świetle i na staw, który pływające po nim łabędzie zaprzędły srebrnemi smugami.
W pośrodku werandy stał major Zaruta, który tak kończył swą długą opowieść:
— Nigdy nie powinniśmy zastrzegać się przeciwko cudom, my, którzy wiemy, że nawet pod chmurami są aniołowie, mający nas w swojej opiece. Skrzydła daje nam motor, a moi bracia drodzy, czyż motor nie jest naśladownictwem serca ludzkiego? A jakiemż niewyczerpanem źródłem cudów jest serce ludzkie! Pamiętajcie dobrze, iż najlepsze motory najdoskonalszych aparatów zawodzą, kiedy zawiedzie serce. Zaś ono