aparatów i ich części składowych — bo Zaruta był niemniej zdolnym i pilnym konstruktorem jak lotnikiem. Z nad biurka uśmiechała się poczciwie z powiększonej fotografji matka, ładna, pełna kobieta w staromodnej sukni, na biurku stała jej własna podobizna. Na jednej ścianie wisiała złamana śmiga, która omal że nie przyprawiła lotnika o utratę życia. A zresztą, oprócz kilku krzesełek, skórzanych kurtek i hełmów, rozwieszonych w kącie, nie było w tym pokoju nic.
Kasia często jeździła z bratem na lotnisko, zwłaszcza przy wszystkich świątecznych okazjach, kiedy można było zobaczyć najsławniejszych nieraz lotników. Bywało wtenczas szumnie i wesoło, wszędzie trzepotają różnobarwne flagi, wszystko przybrane było zielenią, po szerokiem błoniu przechadzali się panowie z pięknie ubranemi damami, piloci, „ludzie napowietrzni“, ze śmiechem pozdrawiali się swem „tip-top“, a nieraz i muzyka przygrywała na złotych, powyginanych trąbach. Na lotnisku odbywał się festyn, lotnicy latali jakby na żart, a monterzy i robotnicy wyglądali, jak ludzie, którzy przyszli pomagać z własnej ochoty i dla własnej przyjemności.
To było wesołe.
Ale nieraz nudziła się serdecznie, kiedy brat, przywiózłszy ją do hangaru „na chwilkę“, odbywał długie konferencje z zasmolonymi monterami, prowadząc — zdawałoby się — beznadziejne spory i narady co do najrozmaitszych szczegółów. Odbywało się to tak: Pilot przyjeżdżał na lotnisko, szedł do hangaru, oglądał swoje aparaty — miał trzy różnych typów — krzywił się, kręcił nosem