i udawał się do swej izdebki. Tam zapalał krótką, angielską fajeczkę, otwierał okno i wychylał się z niego, patrząc sobie na lotnisko. Wiedziała, że lubił ten widok i to otoczenie i że czuł się w niem najlepiej. Tak wyglądał z okna, póki nie zobaczył kogoś, kto mu był potrzebny. Wówczas wołał: — Tip-top, jak się macie! — i po chwili w oknie zjawił się ktoś w niebieskiej bluzie, z zasmarowaną twarzą i z czarnemi rękami. Wówczas pilot rozpoczynał rozmowę. Nigdy na nic nie narzekał a zawsze miał coś nowego na myśli, jakiś szczegół drobny, jakąś śrubkę, jakieś czegoś sprawdzanie czy skontrolowanie. Pokazywało się oczywiście, że ten ktoś usmolony w danej sprawie nie był kompetentny. Mówiono narazie o czem innem, póki dziwnym zbiegiem okoliczności nie zjawił się niespodziewanie — a zjawiał się zawsze — ktoś drugi, również usmolony ale kompetentny; niekompetentny nie odchodził, choć niby dana rzecz nie należała do niego. Wówczas pilot wyłuszczał swe żądanie czy też swą wątpliwość i Kasi zdawało się, że każde takie pytanie, którem zaczepiał monterów, było nieprzyzwoitością. I w rzeczy samej monterzy odpowiadali zwykle w pierwszej chwili niechętnym wyrazem zdziwienia i jakby zniecierpliwienia. Kompetentny potrząsał przecząco głową, niekompetentny, starając się niby przekonać go i obronić zamysł pilota, dawał takie dowody, iż jak na dłoni wynikało z nich, że lotnik nie wie, o czem mówi. Tuż zjawiał się trzeci usmolony człowiek w niebieskiej bluzie i z wysoko zakasanemi rękawami. Jemu to kompetentny przedstawiał sprawę; lotnik