księżycowy, w rozmarzenie nocne. A na park spadało wówczas jakieś omdlenie czy zamyślenie melancholijne nad wiecznie tymsamym szeptem zwierzeń, nad wiecznie tymsamym różańcem westchnień strzelistych, pragnień i cierpień...
A jakże miło było patrzeć, gdy w słoneczne przedpołudnia młode mamy zwoziły do parku na małych wózeczkach swe dzieci i pochylone nad niemi, oczami pijące ich uśmiech, zapominały o własnej, pięknie rozkwitłej młodości i o młodej wiośnie, uśmiechającej się z każdej grządki i każdej krzewiny! A cóż dopiero, kiedy się zebrały dziewczątka — czerwona, błękitna, biała, żółta, zielona, szafirowa — kolorowe punkciki w rozsłonecznionem powietrzu, migające czuprynkami, koroneczkami i wstążeczkami — i wziąwszy się za ręce, głosikami tak krótkiemi jak ich warkoczyki śpiewając — nieśmiało i jakby z zawstydzeniem kręciły się w koło, przyglądając się sobie z podejrzliwą, bo obawiającą się zawodu a oddaną życzliwością!
Najpiękniej jednakże było w zimie, kiedy młodzież, korzystając z nierówności gruntu w parku, robiła sobie z nich tory saneczkowe. Dzień w dzień, jeśli tylko było dość śniegu, na wzgórzach pojawiały się hałaśliwe tłumy w białych sweaterach i czapkach i cieszyły się błyskawiczną jazdą po wyszlifowanych, gładkich jak szkło, torach saneczkowych. Pod wieczór, kiedy słońce zachodziło klomby drzew czerniały, śnieg różowiał a zaś wyślizgane, gładkie tory stawały się ogniście czerwone — na nich sanki, jak ruchome grzędy kwiatów, śpiewających radosną pieśń wysokiemi, entu-