skończyła i jakie dała następstwa, pomyślała, z jakiemi przeczuciami on na lotnisko jechał i jak ważną, jak doniosłą musiała to być dla niego chwila!
Ona sama, wróciwszy do swego pokoju, położyła się do łóżka ciepłego jeszcze. Godzina była bardzo wczesna — szara, zaspana. Ledwo przyłożyła głowę do poduszki, zasnęła i spała jakiś czas mocnym, nadrannym snem. Wtem obudziła ją pieśń — a właściwie dźwięk złotej struny, drgającej w powietrzu. Dzwoniło jej coś w uszach, uparcie jak mucha, ale to brzęczenie śpiewne nie tylko nie było dokuczliwe, lecz śpiewało niewypowiedzianą radością, zachwytem niebowziętym i uszczęśliwionym.
Zerwała się, czując, że ta pieśń dziwna coś jej zwiastuje. W szlafroczku wypadła na werandę, oparłszy się o balustradę, wychyliła sie, rozejrzała się po niebie — i naraz stanęła zachwycona.
Niebo było złoto-szkarłatne, ogniste zorzą wczesnego poranku wiosennego, płomienne. A na tem tle, wysoko nad ziemią, od złota i purpury — odcinał się mały, brzęczący, czarny równoległobok — aparat, na którym leciał w przestrzenie jej brat.
Odgadła, że to on — i z przerażeniem spojrzała w niebo, w tonie niezmierne, wrogie, rozświetlone jasnością, której żadne nieszczęście ludzkie zgasić nie zdoła, a gdzie on był sam. Pomyślała, że z wysokości swego lotu na świat patrząc, dostrzec jej w tej chwili nie może i że — ona nie wie, jak posłać mu pod chmury to słowo, które potrafiłoby nakształt białego gołębia usiąść