Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.




IV.

Od tego dnia Marjan zmienił się, rozwinął, zmężniał. Stało się to z dnia na dzień — jak gdyby motyl wyleciał z poczwarki. Ledwo skrzydła poczuł u ramion, cały żył lotem. Codzień wczesnym rankiem jeździł na lotnisko i codzień Kasia słyszała jego słoneczną pieśń. Niski, dźwięczny, basowy ton budził ją; zrywała się i podbiegała do okna, z którego widać było park słoneczny, porankiem rozpromieniony, rośny i wonny, lecz pusty — nad nim czarny lub srebrem migający, kanciasty kształt płynącego na falach powietrznych aeroplanu. Pilot czasami zniżał swój lot z wielkim, metalicznym chrzęstem, niby zbroi, szybował nad parkiem, z każdym dniem pewniejszy siebie i śmielszy. A potem wracał do domu, kąpał się, ubierał i zasiadeł do śniadania, szczęśliwy i zadowolony z siebie.

W dni deszczowe uczył się, kształcił się teoretycznie. Prenumerował kilkanaście czasopism specjalnych, mozolnie sklecał jakieś modele poszczególnych części składowych różnych aparatów. A gdy się zmęczył — siadał do fortepianu i grał lub też gimnastykował się na starych przyrządach gimnastycznych, które za domem jeszcze ojciec dla niego pobudować kazał. Ale i w tem miał swój styl i swe oryginalne upodobanie. Ulu-

30