Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

ani z wielkiem imieniem ani z wielkiem wzięciem lotnika.
Pewnego razu siedzieli wieczorem na werandzie. Było to z początkiem lata. Dzień już zgasł, ale przygasający długiemi, powolnemi akordami szafirowy zmierzch nie wpuszczał na świat czarnej nocy, przesycony ostatniemi odblaskami łun słonecznych, wycofujących się w nieznane dale. Bladem światłem w coraz to ciemniejącym błękicie świeciła zwisająca ze stropu werandy lampa, przysłoniona kloszem różowym w ognistoczerwonawe żyłki; dokoła lampy latały ćmy, które, siadając czasem na kloszu, rysowały się na nim ozdobnemi, czarnemi sylwetkami. Z niedalekiego stawu w parku dolatywało ciche kunkanie żab a gdzieś tam młodzież śpiewała na cztery głosy pieśń o powolnym, poważnym rytmie i surowej, głębokiej harmonji, przypominającej hymn kościelny.

Zasłuchany w tę niewinną muzykę wieczoru i zapatrzony w ćmy, latające dokoła lampy — bo pilot oczu nie odrywał od wszystkiego, co umiało latać, — Marjan kołysał się lekko na bujaku, pykając z krótkiej, angielskiej fajeczki. Kasia, oparta o balustradę werandy i jakby upojona łagodną słodyczą wieczoru, patrzyła przed siebie w cichy park. Bujak skrzypiał zcicha niby nowe trzewiki, wielkie szklanne kule na grządkach kwiatowych, podchwytając stłumione światło lampy, żarzyły się blado, jak łyse, widmowe lecz dobroduszne głowy, wychylające się z dobrym uśmiechem z ciemności, pasma silnych aromatów wznosiły się z kwiatów prawie widoczne, niby dymki

3*33