nasze stare szkło i serwis po matce. Lampa świeciła w powietrzu, jak dojrzewający pączek różany... Ponieważ pytałam się o ciebie przez telefon i powiedziano mi, że przyjdziesz dopiero za godzinę, wyszłam i obeszłam cały park... Z aleji widziałam nasz dom... Kochany, biały, widny był prawie jak na dłoni. We wgłębieniu werandy czerwono świeciła ta lampa. Usiadłam na ławeczce, z dumą patrząc na dworek, który może nie jest tak piękny, jak inne, ale który ja kocham, ponieważ to jest mój dom. Kiedym się jednak w to światło czerwone wpatrzyła, miałam wrażenie, że ono świeci cudnie, jak klejnot, jak rubin przejrzysty...
— A czegóż ty chcesz?
— Ażeby ono było, jak serce żywe, wiszące u stropu. Aby wiedziano, że tu nie bogacze mieszkają, lecz ludzie...
Żachnął się Marjan.
— Jakże to? Jak ty to rozumiesz.
Na swe zasługi nie powoływał się, bo o nich zapomniała, wogóle nie ważył ich sobie, ona zaś nie o wszystkiem wiedziała.
— Mój drogi! — tłomaczyła się. — Niedawno temu zauważyłam, jak któryś z sąsiadów naszych rozbijał się za końmi. Nikt mu ich nie chciał pożyczyć — a do miasta daleko. Wreszcie, kiedy stojąc przed furtką, czekałam na ciebie, spostrzegłam tego biedaka. Szczęśliwy był. — Po dwuch godzinach biegania udało mu się wreszcie dostać konie! — oznajmił mi przechodząc koło naszego domu. — A cóż się stało? zapytałam. — Żona moja dostała krwotoku. — Czemuż pan do