W parę dni po tej rozmowie zapukał do jej pokoju.
— Chodź, przejdziemy się trochę.
Zdziwiła się.
— Na taką słotę?
Było chmurne, posępne popołudnie, senne, nieprzyjemne. Deszcz padał od rana.
— Zmokniemy! — dodała.
— Nie.
— Przecież tam leje!
— Zdaje ci się tylko. Deszcz już nie pada. Jest chmurno trochę, ale przyjemnie. Zresztą — gdyby znowu deszcz zaczął padać, wrócimy do domu.
Ubrała się i wyszła.
Czekał na nią przed furtką w sportowem ubraniu, w kurtce, z kijem w ręce i z fajką w zębach.
— Dokąd chcesz iść?
— A, tak sobie, przed siebie, gościńcem...
— Minęli kilka elegantszych will i w krótkim czasie znaleźli się prawie za miastem. Stały tu już tylko stare, zgrzybiałe dworki podmiejskie, koślawe, z dachami porosłem i gdzieniegdzie szmaragdowym mchem, a tu i owdzie nawet blado zielonemi kępami sztywno rosnącej trawy. Oka-