Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dajże pan spokój! Wstydziłby się pan — własnego syna tak katować!
— A co ja z nim pocznę! — krzyczał kramarz rozżalony. — Do szkoły go posyłam, na człowieka chcę wychować — nie uczy się smarkacz! Wszystkie kury ludziom z procy wytłukł, szyby powybijał, rady sobie z nim dać nie mogę!
Zbrodniarz, miły blondynek o łobuzerskiej ale poczciwej, okrągłej twarzy z wielkiemi, niebieskiemi, teraz czerwonemi od płaczu oczami, miażdżył brudnemi rękami łzy, obficie cieknące mu po policzkach. Niezawodnie był winien i niewątpliwie dużo z odebranych cięgów sobie nie robił, ale usta jego wykrzywione były grymasem bólu, świadczącym, iż cała ta scena była tylko rozdziałem jakiejś przykrej a długiej historji.
Zarutę, który nigdy nie zapomniał przykrych nieporozumień, jakie bez swojej winy miewał z ojcem, tknął widok tej brudnej, dziecinnej a przecie takim bólem zmęczonej twarzy. Wziął chłopca za małą, mokrą rękę i spytał go:
— Ty się naprawdę nie chcesz uczyć?
Chłopakowi zadrżały wargi.
— Ja... ja... ja się uczę! — odpowiedział łamanym głosem.
— Więc czemuż dostałeś tróję aż z sześciu przedmiotów?

Malec podniósł trochę ramiona, opuścił je, odwrócił głowę, spojrzał na pola, kurzące się po słocie — i niewstrzymane łzy polały się po twarzy. A Zaruta, pamiętny własnych dziecinnych niepowodzeń, zrozumiał, ile w tych łzach i w tem rozpaczliwem w pola spojrzeniu było tragedji, ile

47