klęsk śmiesznych, ale okropnych, cierpień malusieńkich, lecz przebolesnych, upadków dziecinnych a budzących w duszy myśli samobójcze. Więc objął chłopca wpół, przygarnął go i przycisnął do siebie i rzekł do ojca:
— Mój panie! Ja sobie od pana tego chłopca na jaką godzinkę wypożyczę. Zaruta jestem...
— Ja wiem, panie inżynierze, ktoby nie wiedział...
— Dziękuję panu! — Zaruta podał jegomościowi rękę. — Ale ja pana proszę, niech mi pan przyrzeknie, że go więcej bić nie będzie. On się będzie uczył. Tylko niech go pan nie bije.
Stary rozrzewnił się.
— A czy ja chcę, panie inżynierze? Przecie to jest mój syn, moje dziecko! Niczego mu nie żałuję, na człowieka go chcę wychować — a łajdak uczyć się nie chce! A to pan inżynier wie — co dziś człowiek bez nauki?
— Więc ja sobie go biorę, a jakby się zasiedział, niech pan się nie niepokoi, ja go odprowadzę...
— Już jak go pan inżynier bierze, to jakby Aniołowi-Stróżowi oddać, wiadoma rzecz! Może przecie, jak na wielkiego człowieka popatrzy, do serca sobie weźmie... Dzieciaki wszystkie warjują za panem... My też, tylko że człowiek czasu nie ma, w robocie jest...
— Do widzenia panom! — ukłonił się im Zaruta i wraz z siostrą zawrócił ku domowi, trzymając za rączkę chłopaka.
— Jak ci na imię?
— Janek.