Po kolacji pilot odprowadził do domu swego nowego przyjaciela.
— Odwiedzaj mnie, Janku — mówił, kiedy stanęli przed kramem. — Jak mnie niema, to mnie niema, a jak jestem, to przychodź, kiedy chcesz... Teraz deszcz, ale jak będzie pogoda, to cię kiedy wezmę w powietrze...
— O mój złoty panie! — aż jęknął z radości chłopak i objął pilota wpół swemi chudemi rączętami.
Ale Janek znów miał przyjaciela Lolka, przed którym chciał się pochwalić znajomością z lotnikiem. Lolek zaś pucułowaty, trochę krzywonogi, smagły chłopaczek z wielkiemi, szafirowemi oczami, przyprowadził Jurka, swego starszego brata, piętnastoletniego, smukłego chłopaka o ptasiej, oliwkowej twarzy, ostrej i napastliwej — i tak powoli chłopcy zaczęli się zbierać dokoła Zaruty. Zaś on cieszył się z tego i chętnie ich u siebie widział. Gimnastykował się razem z nimi, uczył ich różnych sztuk, chodził z nimi na wycieczki, traktował ich jak braci, a wreszcie zorganizował z nich swój własny, harcerski „Patrol Śmigi Warczącej“.
— Powiadam wam, że w gromadzie człowiekowi łatwiej, niż samemu. Jest was czternaście, to znaczy, że każdy z was jest teraz czternastu razy silniejszy, czternaście razy więcej wie i czternaście razy więcej ma.
Tak im tłomaczył.
Ale mały Lolo nie wierzył.
— Czternastu nas jest w tym ogrodzie — zgadzał się — ale jak się rozejdziemy, to znów każdy będzie sam i co wtedy? Wtedy każdy z nas będzie znów czternaście razy słabszy.