wiosną w szafirze wieczoru zapłonęła na werandzie różowa, ogniście żyłkowana lampa, z poza żywopłotu parku nieraz odzywały się mandoliny i młodociany tenor wyciągał z emfazą:
A pilot znowu wzlatywał w błękity, jak gołąb, kozły w powietrzu wywracał, krążył jak jastrząb, spadał jak liść, a motor jego grzmiał i śpiewał równo, potężnie...
I zdawało się nieraz, że to już nie człowiek w aparacie leci, lecz że to istota jakaś jest nadobłoczna, zrodzona ze słońca i błękitu, opatrzona skrzydłami i mocnem, wymownem sercem.
Tylko jedna Kasia wiedziała, że to serce czyste, ogniste i niezłomne, jak brylant, ma swą rysę, ma swą skazę słabości. Dla niej jedynej każdy wzlot jej brata był długą, tajoną torturą. Stojąc na werandzie i wzrokiem skupionym ścigając aeroplan brata, czuła, jak serce jej bije równo z jego sercem. Zgoła już nie potrzebowała brata pytać, jak się czuł podczas lotu, albowiem jej własne serce najlepiej ją o tem powiadomiało. Czasem obojętnie przyglądała się tej jeździe wśród chmur, a serduszko jej biło równo, spokojnie, leniwo. Czasem znowu, gdy aeroplan jakby zachwycony i upojony lotem, rozpływał się w złocie i szkarłacie, z chmury na chmurę przelatując lub kryjąc się w perłowych obłoczkach, ginęła z trwogi. Była to trwoga niezmiernie dziwna, ponieważ rodziła się z uczucia zawrotnej rozkoszy, zupełnego unicestwienia się, uniesienia, w którem wszystko ginęło. Podobne wrażenie mogła dać tylko