Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

muzyka w swoim najwyższym duchowym stroju — ale naraz, jak ostry ból, szarpnięciem strasznem, niepokój przywracał zmysły. I było wówczas Kasi, jak nieszczęśliwemu człowiekowi, który, usnąwszy twardo, nagle zbudzony, jednem wspomnieniem, jedną myślą znowu ogarnia cały ogrom swego cierpienia i swych klęsk. To wstrząśnienie nagłe, bezlitosne, bezwzględne, osłabiało ją, nieledwie podcinało jej nogi, wyciskało łzy z oczu.
Wiedząc, kto na niego patrzy, Zaruta zwykle starał się latać tak, aby go z werandy jego domu można było widzieć. Często zdarzało się, że Janek, który żył z pilotem w najserdeczniejszych stosunkach, zamiast jechać na aerodrom, ewolucjom jego przyglądał się z werandy willi. Kasia, przyzwyczajona do niego i wiedząc, jak bardzo chłopak jej brata kocha, nie podając mu przyczyny, nie taiła jednak przed nim swych niepokojów, które ukryć zresztą byłoby jej zbyt trudno.
Pewnego dnia stali tak znowu razem, oparci o balustradę werandy i zapatrzeni w niebo, gdzie złotą swą pieśń śpiewał aeroplan Marjana. Było to późnem, pogodnem popołudniem, zdobnem we wszystkie gorące barwy i blaski, jakie może dać zwolna gasnące słońce. Niebo było, jak skrzydło podzwrotnikowego motyla, jak szal kaukaski, jak strój chińskiego aktora — wyiskrzone, mieniące się, barwne i niezgłębione. W ten blask przecudny, w tę otchłań szczęśliwości wśrubowywał się wolno spiralną linją aeroplan Marjana, coraz wyżej i wyżej, coraz cichszy, coraz mniejszy i jaśniejszy, coraz bardziej oderwany od świata i nadziemski. Już już zdawało się, że zechce