Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

wrócić, a tymczasem on, jakby zapomniał o ziemi, wspinał się wciąż wyżej, niepowstrzymany.
— A gdyby tak człowiek leciał wciąż w błękit i nie wracał! — odezwała się do Janka młoda panna, z wzrokiem utkwionym w małego srebrnego motyla nad chmurami.
Skaut — jak zwykle, kierując się wobec niej własną, szczególniejszą etykietą — mruknął coś niedźwiedziowato umłującym głosem.
A w tej chwili aeroplan poderwał się znów wyżej.
— I pójść — i nie wrócić — mówiła znów panna. — Pójść naprzód do ostatniego tchu...
Aeroplan znów skoczył. Błyszczał już, jak punkcik malutki.
Skaut złem okiem spojrzał na pannę.
— Powinien wracać! — mruknął.
— A tam są przecież tajemnice — marzyła panienka. — Tajemnice kryształowe, tajemnice czyste, a nieopowiedziane...
Aparat prawie że zniknął w błękitnej otchłani. Czasem tylko srebrzyście zamigotał.
— Co pani robi! — chrypiąc zwrócił się do niej Janek z wyrzutem. — Jak można tak myśleć! Tajemnice! Tam jest śmierć — tajemnica!
Kasia zaniepokojonym wzrokiem spojrzała w niebo.
— Nie widzę go! — wykrzyknęła. — Gdzie on jest! O, Boże, tak wysoko... Gdyby spadł... Nie, nie, nie mogę... Pomyśleć nie mogę...
Szloch nią wstrząsnął. Osunęła się na krzesełko.