Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/84

Ta strona została uwierzytelniona.

wiadała, ile strasznych, męczących wysiłków kosztowało ją to pielęgnowanie ludzi pokaleczonych, widok ich ran i woń mdła, zabójcza, zbrodnicza, słodka woń krwi.
Po pierwszych tygodniach „training’u“, różnych ćwiczeń i prac przygotowawczych, po pewnem uporządkowaniu stosunków, rozbitych i roztrzęsionych przez wojnę, życie zaczęło zwolna wchodzić w pewne normy, nowe, wojenne, lecz przecie stale. W salonie willi coraz częściej zgromadzał się w całości „Patrol Śmigi Warczącej“, butny już, pewny siebie, hałaśliwy, wesoły. Stało się, jak zwykle się dzieje w takich wypadkach. Chłopcy tkwili w mundurach, robili swoje, mieli swe drobne awanse, swe wielkie ambicje i zajęci codziennym trudem, prawie że nie chcieli wiedzieć, co zresztą na świecie się dzieje. Przypuszczali, że przyjdzie rozkaz taki lub owaki, rozkaz ten pragnęli jak najlepiej wykonać, a zresztą nic ich nie obchodziło. Pewnego dnia — a było to właśnie w czasie niepowodzeń na froncie — przyprowadzili wieczorem swego kolegę, młodego oficera piechoty. Młody chłopaczek, o dziecinnych, naiwnych oczach, bawił się świetnie i jadł jedną gruszkę za drugą. Kasia, zaniepokojona trochę bardzo przykremi wiadomościami z frontu, spytała go, co myśli o sytuacji.
— Co myślę o sytuacji? — odrzekł młody chłopak. — Nic nie myślę. Ja, proszę pani, jestem podporucznikiem, komendantem kompanji, liczącej dwustu dosyć kiepskich żołnierzy. Są to dobrzy chłopcy, ale żołnierze młodzi i nieraz, jak się ich pędzi naprzód, człowiek kolbę „Mausera“