Zaś raz, kiedy huk dział szczególnie stawał się wyraźny, cała eskadra zatoczyła w powietrzu półkole i popłynęła na wschód, na wywiad.
Wreszcie przyszło to, czego się tak obawiano. Nieprzyjaciel odciął miasto. Już w nocy nie było słychać syren lokomotyw ani dźwięku jasnego buforów. Prawda, załoga miasta biła się tak mężnie i wytrwale, że artyleria nieprzyjacielska pociskami swemi ledwo czasem przedmieść sięgała. Trzeba się jednak było liczyć z oblężeniem.
Miasto ucichło, zestarzało się, poszarzało, zgasło. Po bezludnych ulicach chodzili pilnujący porządku uzbrojeni mieszczanie. Zaczął się niedostatek — brakowało nabiału, jarzyn, masła. W nocy rozlegały się wystrzały krążących po mieście patroli.
Równocześnie jednak jak gdyby się zrobiło spokojniej. Znikło zdenerwowanie, znikła trwoga. Mury i twarze ludzkie były może smutne, ale nie przygnębione. Zmalało życie i ucichło, jednakże szło swym trybem. I codziennie, rano i popołudniu pojawiała się nad miastem wierna eskadra.
Nie były to już jednak manewry, lecz wojna. Aeroplany Zaruty patrolowały niebo. Jeśli nie wszystkie naraz, to przynajmniej jeden krążył w chmurach, obserwując, co się dzieje. Ani jeden aparat nieprzyjacielski nie poważył się bodaj zerknąć na miasto. Często trzy lub cztery samoloty ruszały w jakimś kierunku na bój, zdarzało się, że wylatywały wszystkie. Kiedy wracały, mieszkańcy miasta liczyli je z trwogą w sercu, bo kochali swoich lotników i bali się o nich.
Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/98
Ta strona została uwierzytelniona.