Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/116

Ta strona została skorygowana.

kiedy słońce stało już wysoko. Przez okno widać było niebo tak piękne i błękitne, jak płaszcz jakiejś świętej. W małym pokoiku, przy stole pod oknem, siedział tatk nad talerzem wysmażonej słoniny, którą dzióbał własnym starym, cienkim nożem, zagryzając chlebem i popijając słodką kawą. Naprzeciw niego siedziała neńka i zajadała słodkie placki z ryżu z wczorajsza, chleb z masłem, worszta pięknie pachnącego majerankiem i syrpała kawę z malowanego kubka. Słońce ukośnie świeciło przez okno, a przez ścianę słychać było z chlewa wesołe pochrząkiwanie młodego świniaka.
Olśniony temi wszystkiemi cudami Eryk zerwał się czem prędzej, przywitał się ładnie z ojcami, ubrał się, umył, pomodlił, i zasiadłszy również do śniadania (dostał kubek mleka i kromkę chleba z marmeladą), wypytywał tatka, co dziś będą robić.
Tatk miał zwozić węgiel.
Eryk ucieszył się. Zwożenie węgla, to zajęcie nadzwyczaj przyjemne. Na wozie jedzie się na bon, tam się widzi, jak ludzie ten dziwny, czarny kamień wyładowują, ważą — gdy równocześnie można też zobaczyć przejeżdżającą z jakimiś panami drezynę, podkradłszy się pod okno pana naczelnika przyglądać się krążkom świecącym na stołach jak małe słońca powiązane białemi wstążeczkami,