Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

a gdy się miało szczęście, można się było znaleźć na stacji właśnie wówczas, gdy przejeżdżał jakiś pociąg. Wszystko to bardzo się Erykowi podobało.
Tego dnia jakoś nic z tych przyjemności nie było. Tatk był zły, bo musiał grubą sumę za węgiel zapłacić, a tyle detków nie miał i nie wiedział, od kogoby je mógł uręczyć, jako że wszyscy za węgiel płacili. Neńka miała z tego trosk, wiedziała też, że czeka ją ciężki trud znoszenia węgla, rozbijania większych brył, a wszystko poto, aby sobie jak najwięcej nieporządku narobić w sieni, kuchni i gdzie tylko się da. Dlatego też chłopcem się tego dnia nie zajmowała. Eryk nie wiedział, co ze sobą począć. To bawił się z chłopcami na stacji, to znów szukał jakiegoś towarzystwa lub zajęcia koło domu. Nic mu się nie udawało.
Ujrzał swą pujkę — łagodne, ciche, szare zwierzę o smutnych, zielonych oczach i ruchach złodziejskich.
— Pobawię się z nią! — pomyślał.
I już chciał pujkę wziąć na ręce, zamyślając nową bolesną złośliwość, gdy tuż koło uszu rozległ mu się wrzask tamtej pujki, okrutnie zabitej.
Pujka, która nigdy przed nim nie uciekała, dziś, ujrzawszy go, wysmyknęła mu się, przebiegła truchcikiem pod ścianą domu i zniknęła.