Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

z podkrążonemi oczami, a wargi miał spierzchłe od gorączki. Drżącemi rękoma zaczął zgarniać piasek i wsypywać do worka. To udawało mu się bez trudu. Gdy jednak chciał worek dźwignąć, siły go opuściły. Jego natura rybacka nie poddawała się prędko. Przygotowany na to, co go spotkało, wyjął z pod kurtki kawał lejpra i obwiązał nim worek, szepcąc:
— Nie mogę alać, to spróbuję smyczyć!
Ale i to nic nie pomogło. Worek ani drgnął. Chłopak płakał, tupał nogami, bił worek pięściami, znowu się z nim zmagał, modlił się, odpoczywał i znów z rozpaczliwą zaciętością rzucał się na wroga, ale za każdym razem ponosił nową klęskę.
Tymczasem rodzice zauważyli, że chłopca w domu niema. Gdzie się podział? Widziano go, jak biegł na strąd.
— Dam ja mu strąd! — mruknął ojciec i poszedł nad morze.
— Co ty tu czynisz, lorbasie jeden! — zabrzmiał naraz nad głową Eryka jego surowy głos.
Chłopak spojrzał na niego przerażony. Szafirowe jego oczy pełne były łez, tak, że świeciły, jak błękitne gwiazdy. Był blady z wysiłku, na policzkach miał ceglaste wypieki, cała jego twarzyczka zroszona była potem.