Morze zielone, niezbyt duże, wiatru też nie za dużo, widnokrąg mimo chmur nie zamglony, w całej naturze cichy, słodki spokój. Daleko, jak czarne żuki, widniały kołyszące się na falach łodzie. Na strądzie nie było nikogo.
Długo rozmyślała Kochankowa, siedząc na swym worku i przyglądając się widokowi, znanemu od dzieciństwa, a zawsze miłemu i wzruszającemu. Nie należy jednak sądzić, aby w tej chwili oddawała się jego podziwianiu. Myślała zgoła o czem innem, a wynik tych rozmyślań był następujący:
Spokojnie zdjęła z grubej wełnianej pończochy korek, następnie niemniej spokojnie rzekła synowi:
— Chodź tu!
Dzieciak, ociągając się, ale posłusznie, zbliżył się ku niej.
Wtedy Kochankowa przełożyła go sobie przez lewe kolano, ułożyła jak najwygodniej i dalejże grzmocić drewnianą podeszwą korka po buksach!
Chłopak krzyczał wniebogłosy, wił się, jak piskorz, ale matka ścisnęła go tylko dobrze między kolanami i nie ustawała w pracy, póki się nie spociła. Wtedy puściła chłopca, i wzuwszy korek, rzekła:
— A teraz mów!
Tak, teraz chłopak powiedział wszystko, co wiedział. Że na tej górze był ktoś, niby
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.