Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/140

Ta strona została skorygowana.

Skręciwszy koło leśniczówki, wciąż przez psy eskortowany, wszedł na tor kolejowy, którym żwawo puścił się przed siebie. Było tu ciszej, bo od strony morza i śnieżycy tor osłonięty był wydmami i lasem.
Wszędzie indziej, gdy się wejdzie na tor kolejowy, ma się wrażenie, że się uzyskało łączność ze światem i ludźmi. Człowiekowi robi się raźniej i weselej na duszy, więc choć wie, że torem chodzić nie wolno, dyrda nim żwawo, póki go z niego nie spędzą. Inaczej rzecz miała się tutaj. Wyjąwszy dwa dni w tygodniu, pociągi chodziły przez półwysep tylko dwa razy dziennie, jeden wczesnym rankiem z Helu, drugi późnym wieczorem — do Helu. Zresztą tor przez cały dzień był tak pusty, że zwolna obumierał. Wyglądał, jakby o nim zapomniano i jakby na nic już nie był potrzebny.
Tą ścieżką na skraju obumarłego toru młody poczta chodził już kilka lat i to była jego droga krzyżowa, której trudami i cierpieniami opłacał radość i dumę z zajmowanej przez siebie szteli i połączonego z nią wysokiego dostojeństwa.
Na półwyspie wszelki urzędownik zdawiendawna wielce był czczony i szanowany. Jegomości kochano, z kościelnym śpiewano litanje, żandarma i strażników skarbowych bano się, sołtys rozdawał różne dary lub zapo-