ców zwracaliby się do Gdańska. Otóż Anastazja tajemnice te znała, wiedziała, że ryby, to nie stare żelaziwo, które może miesiącami czekać na wysyłkę, i za to, choć nie lubiana, była jednak ceniona.
Ta olbrzymia dziewoja raczyła łaskawie rzucić okiem na młodego pocztę, który spodobał jej się z powodu swej słabości. „Nad takim mężem można zawsze przewodzić!“ — myślała, jako że nie była skłonna do tego, aby znosić czyjąś władzę nad sobą. Umyśliła sobie, że wyjdzie za niego zamąż i, jak była jego przełożoną na poczcie, tak nią zostanie i w małżeństwie. Ona będzie zawsze urzędowniczką, a on będzie, stosownie do jej rozkazów, nosił jej listy i paczki. Nie mówiąc mu nic o tych zamiarach, z łatwością uczyniła go swym niewolnikiem. Młody poczta patrzył jej w oczy jak pies, odgadywał jej życzenia i jak pies służył.
Ale tego dnia, kiedy rano w lesie usłyszał owe przedziwne śmiechy i chichoty dźwięczne, nie był tak uważny, jak zwykle. Anastazja wydała mu kilka zleceń, zauważyła jednak, że on ich nie dosłyszał. Szorstko, po swojemu, zwróciła mu na to uwagę — bez skutku. Poczta pracował machinalnie, a myślami był gdzie indziej. W uszach dzwonił mu wciąż srebrzysty, radosny, przekorny chichot.
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/156
Ta strona została skorygowana.