Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/158

Ta strona została przepisana.

Na skraju boru mgła falowała niby cienka zasłona, poruszana wiatrem. Zdawać się mogło, że to nie mgła, lecz raczej gęsty, falujący i drgający muślin. Najdziwniejsze było to, że zasłona ta, chwiana lekkim wietrzykiem, poruszała się tak, iż chwilami ogarniała sobą kształty — w zarysie niepewne, niejasne, ale najwidoczniej ludzkie, niby dziewczęce. Poczta, patrząc na to, miał wrażenie, że postaci owe, ukryte za ruchomą zasłoną, starają się przebić ją i przejść przez nią, lecz wplątane w miękką, nie stawiającą oporu materję, dokonać tego nie mogą. Równocześnie z głębi lasu dał się słyszeć przesłodki śpiew na kilka głosów, śpiew, jakiego poczta nigdy w życiu nie słyszał, nawet w radjo, u którego go nie raz sadzał jeden z uprzejmych letników. Śpiew to zbliżał się ku skrajowi lasu, to znów oddalał, rósł w wielką potęgę, a potem ścichał, rozłamywał się na przebogate akordy lub też pozwalał brzmieć i dźwięczeć jednemu jedynemu głosowi. Głosy były dziewczęce. A gdy tak w lesie śpiewano, zasłona z mgły na skraju lasu chwiała się coraz gwałtowniej, jakgdyby nią szarpano, a młode głosiki wciąż wybuchały wesołym, drażniącym śmiechem. Naraz wszystko umilkło i dokoła nie było nic więcej, prócz mgły.
Po południu poczta wtajemniczył w swe przygody majestatyczną Anastazję. Wyśmiała