Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/165

Ta strona została przepisana.

i pastuch gminny wyprowadził na torfiaste pażyce nad zatoką krowy łaciate i stado owiec, które powiększyło się o kilkanaście płochliwych a figlarnych jagniąt. Było zimno, bo woda wciąż jeszcze trzymała ziąb zimowy, ale słoneczko świeciło jasno, a po błękitnem niebie chyżo mknęły białe obłoki, mieniące się perłowemi blaskami. Na wysokościach śpiewały skowronki.
Było tak cudnie na świecie, że poczta zupełnie zapomniał o cudach uroczyska. Przedstawiało mu się teraz, jak wypiękniały z wiosną, ale zwykły bór. Słońce wsuwało między drzewa swe szerokie, jasne promienne płaszczyzny, pnie drzew stawały się złote lub ciepło brunatne, co odbijało żywo od świeżej zieleni trawy, porastającej pagórki i wąwozy wydmy. Zdawało się, że w lesie jest ciepło, a niewątpliwie było zacisznie i bardzo przyjemnie. Ale las poczty teraz już nie pociągał. Młodzieniec wolał wzrok zatapiać w rozpromienionym błękicie zatoki i wysokiego brzegu po drugiej stronie. W godzinach wędrówki poczty na zatoce ruchu żadnego nie było i zrzadka tylko dawał się widzieć brunatny żagiel czarnego pomarenka. Lecz poczta nie szukał wzrokiem batów ani żaglówek, bo całą duszą nurzał się w błękitnem lśnieniu wielkich wodnych przestworzy. Bił od nich niezmącony niczem spokój i pogoda.