tak we wszystkich wioskach półwyspu i całego wybrzeża.
Otóż raz wracał poczta znowu ze swej wioski między morzami. Był szczęśliwy, dlatego że niebo było czyste i pogodne, że zatoka zmieniła się w błonie błękitne, że ludzie cieszyli się z przekazów, które im doręczył, i że w wiosce zakwitły biało wszystkie drzewa owocowe. Drzewiny wyglądały jak panienki w śnieżnobiałych, ślubnych sukienkach. O uroczysku nie myślał. Czar wiosny, niezrównany urok nowobudzącego się życia wystarczał mu do szczęścia. Nie potrzeba mu było żadnych zjawisk nadprzyrodzonych.
A jednak, gdy znalazł się wpobliżu uroczyska, niespodziewanie ogarnęło go coś w rodzaju podniecenia połączonego z niepokojem. Zdawało mu się, że uroczysko odżyło. Nie było w niem wprawdzie nic tajemniczego, bo promienie słońca przenikały je nawskroś, tak że wzrok mógł dotrzeć do jego głębi, a przecie w tej jaśni słonecznej zauważył nieuchwytny, tajemniczy ruch. Coś tam, rzekłbyś, biegało, coś się ruszało, szeptało, chichotało.
Poczta stał chwilę zaniepokojony i wzruszony, a potem, nic nie dostrzegłszy, ruszył dalej.
Naraz z poza pnia niedalekiej sosny doleciał go wesoły, dźwięczny głos dziewczęcy, wołający:
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/167
Ta strona została skorygowana.