Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

Widział dragi, ryjące zaciekle dno morskie, widział je, jak wywożą z portu cuchnącą ziemię, aby ją wyrzucić gdzieś na pełnem morzu, podziwiał zawijające do portu wielkie zagraniczne statki handlowe, niemal z trwogą przyglądał się zdala statkom wojennym, szarym, o ostrych kantach. Widział też zagraniczne statki wojenne, angielskie i francuskie, i aż drżał ze wzruszenia, gdy je witała świetna kapela marynarska. Wszędzie, mimo zimy, wrzała praca gorączkowa, od której nie powstrzymywało ludzi ani ciemne niebo zimowe, ani śnieg, sypiący się na świat z chmur ołowianych.
Tylko on jeden był bez pracy.
Wreszcie przyszedł do przekonania, że będzie musiał wrócić do Kuźnicy, do ojca.
Tatk będzie wadził, ale z głodu umrzeć mu nie da. W Gdyni zaś czekał go głód. Pieniędzy miał już mało co wiele ponad to, co kosztuje bilet czwartej klasy do Kuźnicy. Wziął tedy pod pachę swe zawiniątko, powłóczył się raz ostatni po porcie i, napatrzywszy się różnych cudów, machnął na nie w duszy ręką i poszedł do miasta.
Było wczesne zimowe popołudnie, ale słońce już już zdawało się chylić ku zachodowi. Wszystkie piękne, białe domy, zbudowane wzdłuż szerokiej drogi, wiodącej do miasta, były różowe, a okna grały w nich złociście.