kością, i o ile nie przyjdzie „tychowy“, to jest handlarz manufaktury, nieraz naprawdę niema czem spodeńków podartych załatać. Ale i szkólny nie był temu nic winien i musiał przy swojem obstawać. Wynikały z tego nieprzyjemności, które panu Sobieskiemu zatruwały życie. Prócz tego przyszły też nieuniknione wydatki jesienne, pieniędzy było mało i nie można było zaglądać pod „Łososia“ z nieortograficznem „kiem“.
Wówczas zaczął szkólny chodzić na dalekie, samotne przechadzki. Potrzebował ruchu, rozpierała go tęsknota, gorycz zatruwała serce, było mu smutno, czuł się straszliwie biednym, a w takim stanie cóż lepszego nad dłuższą przechadzkę, po której przychodzi błogie zmęczenie, doskonały apetyt na te jakieś szproty z bulwą i sen, mimo wszystko, znakomity. Na drugi dzień od rana orka z dziećmi i znowu przykrości. Ale mniejsza z tem. Po południu kapelusik modny, ciepły płaszcz, szal na szyję i marsz do lasu!
Lecz w wiosce rybackiej na półwyspie Helskim niebardzo jest gdzie chodzić, zwłaszcza jeśli człowiek nie zajmuje się rybołówstwem i nic go nie obchodzi, ile kto ma ryb i jakie. W lesie są dwie długie aleje, połączone ze sobą głębokiemi rowami poprzecznemi, w których lśni czarna deszczówka, pokryta jesienią strząśniętemi przez drzewa
Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/190
Ta strona została skorygowana.