Strona:Jerzy Bandrowski - Sosenka z wydm.djvu/193

Ta strona została przepisana.

tego, jako człowiek uczciwy, doznawał czasem wyrzutu sumienia na myśl, że on to właśnie jest teraz kierownikiem stacji meteorologicznej i pobiera za to pensję, gdy za Niemca urząd ten miał szkólny, leśniczy zaś pilnował tylko lasu. Tedy pewnego razu wyszedł z leśniczówki tak, żeby się móc ze Szkólnym spotkać, a gdy mu się to udało, zaczął chytrze, po rybacku, zdaleka, napomykać coś o niebezpieczeństwach różnych i różnych niebezpiecznych spotkaniach.
Szkólny nie zrozumiał.
— Bandytów na półwyspie niema — odpowiedział. — Zresztą ja zawsze noszę broń, a wszyscy wiedzą, że jestem biedny. Tamta aleja, która prowadzi ku zatoce, jest zupełnie pusta, tam nigdy żywej duszy spotkać nie można. Tu spotkam przynajmniej od czasu do czasu rybaka, wóz jakiś, jadący z bulwą lub węgorzami, twarz jakąś ludzką zobaczę.
Zrozumiał Florjan, że młody szkólny jest „glupc“, z którym trzeba mówić, jak z dzieckiem. A tedy przystąpił wprost do rzeczy. Posypały się teraz historje okropne o jakichś ogromnych czarnych psach, które się tu na ludzi rzucają, o tem, jak „coś“ w lesie łamie gałęzie i rzuca je przechodniom pod nogi, o gromadach dziwnie ubranych ludzi, którzy niezrozumiałym językiem rozmawiając, giną gdzieś w lesie.